6. 1942–1945. CYWILE W ARMII ANDERSA
6.
1942–1945.
CYWILE W ARMII ANDERSA
(MAPA 7.)
KALENDARIUM
1942
- 17 marca
Dowództwo Armii Polskiej w ZSRS tworzy Radę Opieki Społecznej dla polskich cywilów przebywających na terenie Związku Sowieckiego. Komitety opiekuńcze obejmują swoją działalnością około 370 tysięcy ludzi. - 24 marca – 4 kwietnia
Odbywa się pierwszy etap ewakuacji Armii Andersa z ZSRS, w której wyjeżdża również około 11 tysięcy osób cywilnych, w tym 3 tysiące dzieci. - 5 kwietnia
Pozostający w ZSRS obywatele polscy otrzymują zakaz podróżowania. - Kwiecień
Z Iranu wyjeżdżają pierwsze transporty polskich uchodźców do Indii. Spośród ponad 20 tysięcy polskich dzieci i kobiet pozostaje tam około 6 tysięcy, reszta płynie dalej. - Maj
Z Karaczi w Indiach (obecnie w Pakistanie) wyrusza pierwszy transport 540 dorosłych i 166 dzieci do miasta Leon w Meksyku. - 9–31 sierpnia
Odbywa się druga ewakuacja Armii Andersa z ZSRS, która obejmuje również ponad 25 tysięcy cywilów. - Sierpień – wrzesień
Zaczynają się pierwsze transporty polskich uchodźców do Afryki, do listopada 1942 roku dociera tam ponad 11 tysięcy osób.
1944
- 27 września
Z irańskiego Isfahanu do Nowej Zelandii wyrusza transport około 660 sierot i półsierot, którym towarzyszy ponad 100 osób personelu z kilkudziesięciorgiem własnych dzieci.
Historia Armii Andersa to także pojedyncze historie tysięcy ludzi, którzy nie mogli zostać żołnierzami, ale Armia była dla nich jedyną szansą na wydostanie się ze Związku Sowieckiego.
Po „amnestii”, ogłoszonej w sierpniu 1941 roku, do wiosny 1942 roku ponad dwukrotnie wzrosła liczba polskich obywateli przebywających w południowych republikach ZSRS – w Uzbekistanie, Kazachstanie, Kirgizji, Turkmenii, Tadżykistanie, gdzie panował łagodniejszy klimat, bowiem do znajdujących się już tam wcześniej 60 tysięcy deportowanych w latach 1940–1941 dołączyło kilkadziesiąt tysięcy byłych zesłańców z północy oraz środkowej i wschodniej części ZSRS.
Aldona Piaścińska, która w 1940 roku została deportowana do obwodu archangielskiego z rodzicami i sześciorgiem rodzeństwa (z których czwórka zmarła na zesłaniu), zapamiętała, że po ogłoszeniu „amnestii” „komendant obydwu posiołków oznajmił nam, że jesteśmy wolni i możemy przenieść się do Uzbekistanu. Możemy to zrobić tylko na własną rękę. Nikt nam w tym nie pomoże. Szanse na przeżycie następnych zim na Syberii były bardzo nikłe, bo zdobyć jakąkolwiek żywność było coraz trudniej. Więc ojciec jako jeden z pierwszych podjął decyzję o wyjeździe.
Śnieg zasypał już drogi, gdy załadowaliśmy na sanki resztkę naszego dobytku i dwoje najmłodszych dzieci. Ciągnęli je rodzice. Z kilkoma innymi rodzinami ruszyliśmy w nową wędrówkę. Było to 5 września 1941.
Znów nocowaliśmy na śniegu przy ogniskach albo w opuszczonych chatach. Szlak znaczyliśmy rzeczami wyrzucanymi z sanek. W pierwszym rzędzie wyrzuciliśmy książki. Kiedy rodzice zupełnie opadli z sił, wyrzuciliśmy nawet pół worka ziemniaków. Ogromnie zmęczeni doszliśmy do Wierchotojmy nad Dwiną. Na szczęście zdążyliśmy na ostatni przedzimowy rejs małego statku płynącego w górę rzeki – do Kotłasu. W Kotłasie czekaliśmy kilka dni na pociąg jadący na południe. Wreszcie ruszyliśmy pociągiem towarowym w dalszą drogę zubożeni o trochę rzeczy wymienionych na żywność.
Przesiadaliśmy się wielokrotnie. Czasami musieliśmy czekać po kilka dni na możliwość dalszej jazdy. Głodowaliśmy.
W pobliżu Uralu umarła z wycieńczenia sześcioletnia siostra. Zanieśliśmy ją do kostnicy przy cmentarzu w mieście, którego nazwy nie pamiętam. Jakiś człowiek obiecał ojcu, że ją pochowa. My musieliśmy szybko wracać, bo kierownik pociągu zapowiedział, że nie będzie mógł na nas długo czekać.
Im bliżej byliśmy Uzbekistanu, tym więcej spotykaliśmy Polaków. Łączyliśmy się w duże grupy. Wszyscy byli w stanie skrajnego wyczerpania. Niektórzy umierali pod płotem w obcym mieście, wśród obcych ludzi. Widziałam ludzi siedzących pod ścianami budynków stacji kolejowych i nie mających sił, aby podnieść się i wepchnąć do przepełnionego pociągu, którym inni jechali do Taszkientu – miasta chleba.
Razem z gromadami polskich dzieci próbowałam żebrać o jedzenie, narażając się na to, że pociąg odjedzie z moją rodziną. Ludzie nie mieli czym się z nami dzielić. Cały kraj głodował. [...] Doprowadzeni głodem do rozpaczy ludzie stawali się niebezpieczni: kradli i grabili. Dlatego też coraz więcej drzwi zamykano przed nami.
W połowie grudnia, po ponad trzech miesiącach podróży dojechaliśmy do Taszkientu. Tam wydzielono nam trochę żywności i skierowano do pracy w uzbeckim kołchozie. Znowu musieliśmy przejść kilkadziesiąt kilometrów na piechotę. [...]
W ostatnich dniach podróży mój braciszek osłabł tak bardzo, że rodzice musieli go nieść. W kilka dni po zamieszkaniu w kołchozie – zmarł. Desek na trumnę nie można było nigdzie dostać. Pochowano go po uzbecku: zawinięty w płachtę, po złożeniu w grobie, został przykryty gałęziami, kolczastymi krzewami i zasypany ziemią. Uzbecy nie pozwolili pochować go na swoim cmentarzu wśród muzułmanów, ale kobiety uzbeckie wzięły udział w pogrzebie i płakały tak, jakby żegnały swego krewnego. [...]
Zostaliśmy przeniesieni do innego kołchozu, gdzie rodziców zatrudniono w świniarni. Uzbecy jako muzułmanie brzydzili się świniami. Przymuszono więc ich do tej hodowli, bo wojsko potrzebowało mięsa i tłuszczu. Byli więc bardzo zadowoleni, że znalazł się ktoś, kto chciał i umiał zająć się tuczeniem świń. Żadnej żywności nadal nie otrzymywaliśmy. Mama podkradała świniom otręby, buraki i maślankę. Gotowaliśmy także lebiodę i jakoś żyliśmy.
W marcu ojciec zgłosił się do polskiego wojska.
W kilka tygodni później znów zaczął się głód. Świnie zostały odstawione do rzeźni. Nowych prosiąt nie sprowadzono. Były całe tygodnie, kiedy jadłyśmy jedynie owoce morwy.
Mama podjęła desperacką decyzję. Oddała mnie i moją młodszą siostrę do polskiego sierocińca w Paj Ariku. Tam nie groziła już nam śmierć głodowa. [...] Sądzę, że przyczyna naszego skromnego wyżywienia w sierocińcu tkwiła w rękach człowieka, który w Paj Ariku był z ramienia Konsulatu Polskiego pełnomocnikiem do spraw opieki nad sierocińcami i rodzinami polskich żołnierzy”.
Południowe republiki nie były przygotowane na tak masowy napływ ludzi, brakowało pożywienia, a w tamtejszym klimacie panowała szeroko rozprzestrzeniająca się dyzenteria (czerwonka). Polscy zesłańcy nie tracili jednak nadziei na opuszczenie ZSRS, i w oczekiwaniu na wyjazd, by zapewnić sobie środki do przeżycia, podejmowali różne prace, głównie w kołchozach.
Przy wojsku, wokół miejsc formowania Armii Andersa, gromadziła się spontanicznie ludność cywilna, do punktów zbornych zgłaszały się masy skrajnie wynędzniałych kobiet i dzieci, a wśród nich – mnóstwo sierot. Zaczęto organizować dla nich szpitale, sierocińce, szkoły. Polskie wojsko czyniło nadludzkie wysiłki, aby wszystkim tym ludziom zapewnić opiekę lekarską, wyżywienie i dach nad głową. Nie było to łatwe, bowiem władze sowieckie zapewniały kwatery i racje żywnościowe tylko dla żołnierzy. Ci zaś dzielili się skromnymi racjami z ludnością cywilną. Jednocześnie intensywnie poszukiwano rodzin żołnierzy i osób zaginionych. W obozach wojskowych organizowano także życie kulturalne: wydawano prasę (między innymi w Buzułuku zaczęto wydawać gazetę „Orzeł Biały”, której sekretarzem redakcji została Zofia Hertz, późniejsza współzałożycielka Instytutu Literackiego w Paryżu, najbliższa współpracownica Jerzego Giedroycia), organizowano koncerty, odczyty i przedstawienia – początkowo amatorskie, a później z udziałem zawodowych aktorów. Występowali między innymi legendarna aktorka i artystka estrady lat dwudziestych Hanka Ordonówna, słynny aktor i konferansjer Kazimierz Krukowski pseudonim Lopek, poeta, aktor i później autor słów do pieśni Czerwone maki na Monte Cassino Feliks Konarski pseudonim Ref-Ren.
Kiedy gen. Władysławowi Andersowi udało się uzyskać zgodę Sowietów na wyjście jego Armii z ZSRS, oczywiste było dla wszystkich, że muszą zabrać ze sobą również osoby cywilne. W sumie z ZSRS z Armią wyjechało około 40 tysięcy cywilów – niedożywionych, schorowanych ludzi, którzy wymagali pomocy i opieki medycznej. Po przyjeździe do Iranu kierowano ich do tymczasowych ośrodków, a chorych – do szpitali. Uchodźcy musieli zostać policzeni i zarejestrowani, co nastręczało wielu trudności: większość nie znała języka angielskiego, sieroty często nie pamiętały swojego nazwiska, daty urodzenia, skąd pochodzą…
Część dzieci żydowskich w liczbie około tysiąca w Iranie przekazano Agencji Żydowskiej, która stanowiła organ światowego ruchu syjonistycznego. W większości były to dzieci osób, które nie zakwalifikowały się do wyjazdu ze Związku Sowieckiego i zdecydowały się oddać swoje potomstwo wojsku, by wraz z nim wyjechały z ZSRS – dzięki temu przeżyły.
Rząd polski po ewakuacji cywilów do Iranu zaczął szukać w Londynie sprzymierzeńców, którzy mogliby zabrać duże grupy uchodźców do swoich krajów, by tam zapewnić im choćby tymczasowo warunki do życia. Udało się zyskać ofertę pomocy od kolonialnego rządu Afryki Wschodniej, indyjskiego maharadży Nawanagaru, rządu Meksyku i premiera Nowej Zelandii. Cywile Andersa mieli się rozjechać na cztery kontynenty. Na terenie Iranu koordynował działania pomocowe polski konsulat w Teheranie. Największe zasługi w tej kwestii miał zespół kierowany przez Michała i Hannę Tyszkiewiczów. Hrabia Tyszkiewicz był łącznikiem między Londynem a rządami państw, które udzielały pomocy polskim cywilom, a jego żona, znana wcześniej pod nazwiskiem Hanka Ordonówna, koordynowała działania Teheranu z grupami przygotowywanymi do wyjazdu.
W Ahwazie w południowo-zachodnim Iranie stworzono główny obóz tranzytowy dla cywilów, w którym znajdowały się między innymi sierociniec, szpital i szkoła. Większość ludzi przywiezionych do tego obozu spędzała w nim przed wyjazdem kilka tygodni lub nawet miesięcy. Z Ahwazu kierowani byli do Basry w Iraku lub do irańskiego portu Bandar (obecnie Bandar-e Maszur). Tam wsiadali na małe statki przewożące ich przez Zatokę Perską lub na duże okręty oceaniczne, które miały ich dowieźć do docelowych miejsc osiedlenia. Niektóre grupy zaś popłynęły do obozów tranzytowych w Karaczi i Bombaju, by stamtąd za jakiś czas ruszyć w dalszą drogę.
AFRYKA
Blisko 20 tysięcy ewakuowanych cywilów trafiło na Czarny Ląd. Największym polskim osiedlem w Afryce było Tengeru, położone u stóp góry Meru. Z Iranu do Afryki polskich uchodźców transportowano na statkach brytyjskich przez Zatokę Perską, Morze Arabskie i Ocean Indyjski. Pierwsze transporty dotarły do Afryki na przełomie sierpnia i września 1942 roku, do listopada 1942 roku w Afryce znalazło się ponad 11 tysięcy byłych zesłańców, z czego niemal połowę stanowiły dzieci do czternastego roku życia. Z portów w Mombasie, Tanga i Dar-es-Salaam przewożono ich potem do obozów przejściowych w Makindi, Morogoro, Kigoma, Irynga, Manira. Mieli tam przez kilka tygodni odpocząć i poczekać, aż zostaną przygotowane dla nich osiedla, które stanowiły punkt docelowy tej podróży.
Tak wspominała drogę przez Afrykę, która odbywała się głównie koleją, jedna z ewakuowanych, Maria Wierzchowska:
„Ranek nas przywitał powodzią słońca, które wdarło się do wagonu i rozgrzało przyjemnie nasze ciała. Zaszokował nas trochę widok gołych Murzynów stojących tuż przy torach i machających przyjaźnie rękami w naszym kierunku. Pociąg jechał teraz bardzo wolno. Dojrzałam żyrafy, stały w cieniu drzew, które swą koroną przypominały rozłożony parasol, a głowy żyraf sterczały ponad zielenią. Antylopy całymi stadami stały wpatrzone w pociąg, jakby nas witały. Moc strusi przebiegało między drzewami i stojącymi za nimi żyrafami”.
Obozy dla polskich uchodźców rozlokowano w koloniach brytyjskich w Afryce Wschodniej: w Ugandzie (obozy w Masindi i Koja na brzegu Jeziora Wiktorii), Kenii (obóz w Rongai niedaleko stolicy w Nairobi) i Tanganice (obozy w Tengeru u podnóża Kilimandżaro, Ifunda, Kidugala, Kondoa i Morogoro); w Afryce Południowej: w Rodezji Północnej (obecnie Zambia, obozy Lusaka, Bwana Mkubwa, Livingstone i Abercorn), Rodezji Południowej (obecnie Zimbabwe, obozy Rusape, Digglefold i Marandellas), a także w Związku Południowej Afryki (obecnie RPA, obóz Oudtshoorn).
Część osiedli, w których zamieszkali Polacy, istniała już wcześniej w roli obozów jenieckich, gdzie przetrzymywano żołnierzy włoskich. Pozostałe budowano od podstaw, na terenach wyżej położonych, gdzie panował łagodniejszy klimat. Osiedla podlegały pod administrację brytyjską, natomiast działające wewnątrz nich instytucje znajdowały się w rękach Polaków – kierownicy obozów byli mianowani przez Delegata Rządu wysłanego z Londynu bądź zarządem zajmowała się rada wybierana spośród mieszkańców obozu.
Wśród mieszkańców osiedli zdecydowanie przeważały kobiety – zwykle matki z dziećmi; w niektórych miejscach znajdowały się także domy dziecka dla polskich sierot. Filomena Bykowska, która znalazła się w osiedlu w Ifundzie, pisała:
„Otrzymywaliśmy wszystko potrzebne do życia, ale brak nam było konkretnego zajęcia. Zaczęto więc organizować działalność kulturalno-oświatową. Polacy nie potrafili żyć biernie, oczekując na powrót do Ojczyzny. Uruchomiono przedszkole, szkołę podstawową. Zorganizowano hafciarnię oraz podejmowano pracę w kuchni, w stołówkach i urządzano małe ogródki przydomowe. W Ifundzie, podobnie jak w innych osiedlach polskich, działały świetlice organizacji międzynarodowej YMCA, gdzie prowadzono działalność oświatową i charytatywną. Młodzież znajdowała zajęcie i zainteresowanie w działalności harcerskiej”. W osiedlach tworzono polskie przedszkola i szkoły, dla dorosłych organizowano kursy doszkalające, warsztaty rękodzieła, by mogli podjąć pracę.
Ojciec Marii Wierzchowskiej, z wykształcenia i zawodu rolnik, w obozie Koja „zaproponował komendantowi osiedla, że może zorganizować fermę w celu produkcji żywności dla osiedla. Uzyskał na to zgodę, i praca poszła. Ferma znajdowała się bardzo blisko osiedla, nad jeziorem. Pracowali na niej Murzyni i trochę polskich uchodźców z naszego obozu. [...] Ferma prowadzona przez ojca zaczęła wydawać plony. Mieszkańcy osiedla otrzymywali dużo jarzyn, a nawet kapustę, która w Afryce nie rośnie. Do jej produkcji ojciec wykorzystał wodę z jeziora, urządzając sztucznie nawadniane pole. Założył również hodowlę świń, które przypominały raczej dziki, a nie nasze polskie świnie. Były czarne i bardzo duże. Mięso smaczne, nietłuste od czasu do czasu urozmaicało nasze posiłki. Z ziemnych orzeszków zaczął wyrabiać chałwę. Nie była ona tak smaczna jak ta, którą zajadaliśmy się w Teheranie, ale dawała się jeść z przyjemnością. Z pracy powracał do domu późno. Często razem z Pawliko – Murzynem, który był jego prawą ręką. Siadali na ganeczku i jedząc banany, gawędzili. Trochę po murzyńsku, trochę po angielsku i trochę po polsku”.
Polscy uchodźcy napływali do Afryki również w latach 1943–1944, pod koniec 1944 roku ich liczba osiągnęła apogeum i wynosiła 18 tysięcy osób. Większość z nich pobyt w Afryce wspomina jak idyllę w porównaniu do dramatycznych przejść w Sowietach. Eugeniusz Szwajkowski mieszkał w Afryce w latach 1943–1945:
„Mnie, jak i innym tułaczom polskim na osiedlu Tengeru żyło się nieźle, poza tęsknotą za Ojczyzną, rodzinami i zakończeniem wojny”.
INDIE
Do Indii, wówczas kolonii brytyjskiej, pierwsi polscy uchodźcy (prawie 200 osób) dotarli w kwietniu 1942 roku drogą lądową z północno-wschodniej części Iranu przez miasto Quetta i dalej do Bandry, położonej na przedmieściach Bombaju. W sumie w 1942 roku szlakiem lądowym przyjechało tam łącznie kilkaset osób – głównie osieroconych dzieci. Od sierpnia 1942 roku ewakuacja do Indii odbywała się już drogą morską, statki odpływały z portu położonego nad Zatoką Perską koło obozu w Ahwazie do Karaczi i Bombaju. Przypłynął tym szlakiem, jako dziecko, Jerzy Ostolski: „Zaraz po opuszczeniu portu otoczyła nas chmara hinduskich dzieci, które pokazywały sobie nas palcami, śmiały się i hałasowały. Stanowiliśmy dla nich nie lada widowisko. Dziesiątki białych dzieci w autobusach – czegoś takiego nigdy nie widziały. Dla mnie także był to niezwykły widok, tyle dzieci o ciemnej skórze naraz, dzieci o wielkich oczach i dużych ustach, dla których samo patrzenie na nas było doskonałą zabawą”.
Spośród ponad 20 tysięcy polskich dzieci i kobiet, które dotarły do Indii, osiadło tam około 6 tysięcy, pozostali popłynęli dalej. Obozy przejściowe znajdowały się w mieście portowym Karaczi (wówczas port indyjski, obecnie na terytorium Pakistanu) oraz w jego pobliżu (Malir, Country Club Camp, Haji Camp). Stamtąd uchodźcy jechali dalej – do Afryki.
Ci, którzy pozostali, byli kierowani do osiedli położonych w głębi lądu, które mogły pomieścić kilka tysięcy osób, w tym do dwóch głównych osiedli uchodźczych: Balachadi oraz Valivade.
Osiedle stałe Balachadi koło Jamnagar zostało zbudowane w połowie 1942 roku i mogło pomieścić kilkaset osób – dzieci i młodzieży w wieku od 2 do 15 lat. Trafiły tam między innymi dzieci z Bandry, polskiego sierocińca zorganizowanego w pierwszym okresie ewakuacji do Indii w willach na przedmieściach Bombaju. Jerzy Ostolski tak zapamiętał Balachadi: „Obóz składał się z trzech odrębnych części: z części położonej na wzgórzu, liczącej około dwunastu kamiennych baraków i dachach pokrytych czerwoną dachówką. Baraki te stanowiły część mieszkalną. U stóp wzgórza stał duży szary budynek o dziwnym kształcie, szkoła, a dalej znajdowała się trzecia grupa budynków, zamieszkałych przez służbę, część jednoznacznie dla nas zakazana. Powiedziano nam, że są to ludzie nietykalni. Nazwa ta wywarła na mnie silne wrażenie, ale dopiero o wiele później dowiedziałem się, co ona oznacza.
Nie mieliśmy praktycznie żadnych kontaktów z mieszkańcami indyjskiej wioski, gdyż oni okazywali nam obojętność, a osób zatrudnionych przy różnego rodzaju usługach prawie nie widywaliśmy. Baraki sprzątaliśmy sami, zaś pranie bielizny i sprzątanie na zewnątrz baraków odbywało się wówczas, gdy mieliśmy lekcje. Za każdym razem, gdy któryś z nas wybrał się na wycieczkę w stronę baraków personelu, był grzecznie, lecz zdecydowanie proszony o opuszczenie tego terenu. Jedyny wyjątek stanowił kucharz, pochodzący z Goa, który był katolikiem. On często przychodził do nas podczas posiłków dowiedzieć się, czy jego kuchnia nam odpowiada.
W jednym baraku mieszkało około dwudziestu osób. Każdy miał do swojej dyspozycji łóżko i żelazną skrzynkę, służącą jako przechowalnia osobistych rzeczy i szafka nocna. Najwięcej kłopotu sprawiały łóżka. Podobno były to łóżka dziedziczone po indyjskim wojsku. Na drewnianej ramie rozciągnięte były sznurki z sizalu, a na nich leżał bawełniany materac. Sznurki regularnie puszczały i łóżko stawało się hamakiem. Codziennie trzeba było naciągać sznurki, żeby przywrócić łóżku pozory horyzontalności.
W porze monsunowej dachy naszych baraków zaczynały niepokojąco przypominać sita, woda lała się dosłownie wszędzie. Wówczas otrzymywaliśmy pozwolenie
na wprowadzenie ulepszeń, by ochronić się przed wodą, w związku z czym nasze wzorowo uporządkowane baraki i zasłane łóżka przeobrażały się w ekstrawaganckie miasto. Z kołder budowaliśmy domy. [...] inni budowali mieszkania zbiorowe, z łóżek i kołder powstawały domy kilkupoziomowe, z sypialniami i salonami, ponieważ podczas monsunu wychodziliśmy z domu tylko na posiłki. Całe więc życie towarzyskie, rozmowy, gra w karty albo kule, koncentrowało się w pobudowanych przez nas konstrukcjach.
Po każdym okresie monsunowym cierpiałem na zaskakująco silne ataki malarii. Prawie wszystkie dzieci z obozu przechodziły tę chorobę, tyle tylko że przy odpowiedniej dawce chininy wychodziły z niej już po pierwszym ataku, ja zaś miałem dwa albo trzy ataki z rzędu. [...]
Dni zaczynały się wcześnie rano. O 7:00 pobudka – to Franek budził nas grą na trąbce. Następnie uczestniczyliśmy w porannej mszy świętej, potem oddawało się cześć sztandarowi, jedliśmy śniadanie i o 8:30 wszyscy udawali się do klas. Lekcje kończyły się o 13:00, potem był obiad, po obiedzie sjesta, którą trudno było znieść, gdyż wczesnym popołudniem panował upał nie do wytrzymania. Po sjeście następował czas nie do końca określony, trochę pracy i dużo wolnego. Szliśmy na plażę albo na spacer na wsi. Kolację podawano o 18:30, w dzień powszedni światło gasiło się o 20:30, a w niedzielę o 21:00. Niedziela była jedynym dniem naprawdę wolnym, jedyny obowiązek stanowiły msza święta i posiłki, zaś resztę dnia mieliśmy do własnej dyspozycji. Dwiema bardzo ważnymi w naszym życiu rozrywkami były morze i wieś. [...]
Kiedy dojechały do nas dzieci z Bombaju, stworzyliśmy grupę liczącą między sto dwadzieścia a sto pięćdziesiąt dziewcząt i chłopców. Dziewczęta mieszkały po jednej stronie obozu, a chłopcy po drugiej. Powstały klasy koedukacyjne, i był to jedyny przypadek, w którym koedukacja okazała się obowiązująca, co nie przeszkadzało nam w tym, by w czasie przerw ponownie rozbijać się na klany chłopców i klany dziewcząt. W młodszych klasach wszystkie przedmioty wykładała jedna i ta sama nauczycielka, zaś w starszych klasach obowiązywał podział na specjalizacje: tak więc ojciec jezuita uczył historii, geografii i religii, ciocia Wanda wykładała matematykę, fizykę i chemię, a czescy ojcowie zajmowali się angielskim i wychowaniem fizycznym. [...]
Wiedziałem, że, będąc pierwszym uczniem w klasie, sprawiam przyjemność pani, którą w duchu nazywałem ciocią Wandą. [...] Od czasu do czasu zapraszała mnie na herbatę do siebie do pokoju, żeby przy okazji porozmawiać ze mną o moim zdrowiu i postępach w nauce. Ciocia Wanda była powodem mojego wielkiego rozczarowania w czasie pobytu w obozie… gdyby o tym wiedziała, gdyby zechciała, mogłaby zmienić całe moje życie. Podziwiałem ją i kochałem bardzo, a kochałbym jeszcze bardziej, gdyby zechciała uznać mnie… nawet nie za syna, aż tyle nie wymagałem, lecz za siostrzeńca. Dzięki temu mógłbym się do kogoś naprawdę przywiązać, miałbym w życiu jakiś punkt zaczepienia”.
Drugie osiedle, Valivade, powstało w 1943 roku z myślą o stworzeniu przyzwoitych warunków bytowych dla matek z dziećmi. Stanisław Jasiński tak opisuje okres mieszkania w Valivade: „Czas upływa nieubłaganie, leczymy rany, szczególnie te wewnętrzne, zaczynamy się śmiać, śpiewać, skakać i w ogóle łobuzować. A to dobry objaw, wraca chęć życia”. W Valivade zbudowano szereg domków jednorodzinnych, w których pod koniec 1943 roku mieszkało ponad 2,5 tysiąca osób. Wśród nich znalazła się również Maria Derecka: „Hindusi traktowali Polaków bardzo życzliwie. To szlachetni i piękni ludzie. Rozumieli nas i naszą niedolę, bo sami doświadczali wiele złego we własnym kraju. Nienawidzili Anglików jako kolonizatorów i czekali, kiedy zakończy się angielska okupacja”.
Wśród polskich uchodźców przez kilka lat pobytu w Indiach, mimo trudności związanych z aklimatyzacją w ekstremalnych warunkach klimatycznych, wykształciło się silne poczucie wspólnoty, a także wdzięczność za ogromną gościnność, jakiej doświadczyli ze strony miejscowych władz i ludności.
MEKSYK
Z Indii polscy uchodźcy wyjechali między innymi do Meksyku. Transporty wiodły szlakiem morskim z Karaczi przez port w Bombaju, gdzie miała miejsce przesiadka na transportowiec amerykański, potem przez Melbourne w Australii, Wellington w Nowej Zelandii do portu San Pedro w Stanach Zjednoczonych, a stamtąd już drogą lądową do Meksyku.
Pierwszy transport do Meksyku liczył 540 dorosłych oraz 166 dzieci. Wyruszyli oni z Karaczi w maju i dotarli do miasta Leon na początku lipca 1943 roku. W docelowym miejscu podróży, hacjendzie Santa Rosa, zostali zakwaterowani dopiero pod koniec sierpnia, ponieważ nie były jeszcze przygotowane dla nich budynki do zamieszkania. Drugi transport do Meksyku został zorganizowany wczesną jesienią 1943 roku, znalazło się w nim 318 dorosłych oraz 408 dzieci, głównie sierot. W obu transportach wśród dorosłych znajdowały się głównie kobiety.
Józefa Nowak-Leszczyńska również znalazła się w Santa Rosa: „Było tam już ponad 1500 Polaków. Na prośbę generała Sikorskiego Meksyk przyjął polskich uchodźców.
W obozie ludzie trochę odzyskali siły i już nie dokuczał głód. Pracowałam w obozowej kuchni 10 godzin dziennie za 25 centów USA, w późniejszym czasie pracowałam w policji obozowej za 40 centów. Pracując w policji obozowej, zapoznałam Polaka, który przyjechał z Kanady na wizytę do tegoż obozu. Wyszłam za mąż i przyjechałam do Kanady w 1947 roku”.
Osiedle polskie w Santa Rosa znajdowało się na terenie hacjendy o tej samej nazwie, wydzierżawionej specjalnie dla polskich uchodźców. Został tam uruchomiony szpital, a także nowo wybudowany teatr, działała ogólna kuchnia oraz wspólna stołówka, w połowie 1945 roku otwarto sierociniec. Po przybyciu pierwszego transportu natychmiast zorganizowano dla dzieci i młodzieży szkołę podstawową i kursy gimnazjalne, nauczycieli wsparły kadry przysłane z Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych.
Poza hacjendą Polacy nie mogli pracować, bowiem nie pozwalały na to meksykańskie władze, bojąc się konkurencji na lokalnym rynku pracy. Mieszkańcy pracowali zatem w administracji osiedla, szkolnictwie, służbie zdrowia oraz utworzonych na potrzeby Santa Rosa warsztatach produkujących odzież czy rękodzieło. Pomagało to obniżyć koszty utrzymania osiedla, a także dawało dorosłym zajęcie zapełniające czas.
NOWA ZELANDIA
W 1943 roku amerykański okręt wiozący polskich uchodźców do Meksyku zawitał po drodze do nowozelandzkiego portu Wellington i wówczas zrodziła się idea przyjęcia polskich sierot w Nowej Zelandii. Pomysłodawczynią osiedlenia tam głównie polskich dzieci była delegatka PCK i zarazem żona polskiego konsula w Wellington hrabina Maria Wodzicka.
Udało się to dopiero jesienią 1944 roku, przewieziono wówczas z irańskiego Isfahanu do Nowej Zelandii około 660 sierot i półsierot, którym towarzyszyło ponad 100 osób personelu z kilkudziesięciorgiem własnych dzieci. Wyjechali oni z Iranu 27 września 1944 roku przez obóz przejściowy w Ahwazie, a dalej brytyjskim statkiem do Bombaju, gdzie nastąpiła przesiadka na amerykański transportowiec, i 1 listopada 1944 roku dotarli do Wellington.
Podróż i przywitanie polskiej grupy przez Nowozelandczyków opisała opiekunka dzieci, Monika Aleksandrowicz:
„Załadowaliśmy się na niewielki statek, który zupełnie nie był przystosowany do transportu tak dużej ilości pasażerów. Na statku nie było kabin ani jakichkolwiek pomieszczeń sypialnych. [...] Przez Ahwaz dotarliśmy do Bombaju, gdzie przesiedliśmy się na amerykański statek S/S General Randall, który wiózł amerykańskich i nowozelandzkich żołnierzy, powracających z wojny. Amerykanie w dużej liczbie byli polskiego pochodzenia, co nam było bardzo miłe. [...] Płynęliśmy przez wody gęsto zaminowane, a także kryjące w sobie niemieckie łodzie podwodne. Nie było na naszym statku przyrządów służących do wykrywania tych łodzi. Skutkiem tego, aby uniknąć katastrofy, statek musiał zmieniać kierunek [...], płynęliśmy nieustannie serpentyną o długich i gęstych pętlach, co oczywiście ogromnie przedłużało czas podróży, nie mówiąc już o tym, że była to sytuacja, jakby się żyło na wulkanie, który lada chwila grozi wybuchem. [...]
Przybiliśmy do gościnnych brzegów Nowej Zelandii. [...]
Byliśmy witani nie tylko życzliwie i radośnie, jak mili goście, ale zostaliśmy przyjęci po prostu z miłością, jak odnaleziona po latach rodzina. [...] Przenieśliśmy się z pokładu na ląd wprost w ramiona witających nas ludzi. Wśród nich były całe szkoły i organizacje społeczne ze sztandarami, tłum ludzi wiwatujących na cześć Polski. Opuszczający statek żołnierze nieśli małe dzieci na rękach. Zewsząd sypały się kwiaty”.
Ze stolicy Nowej Zelandii dzieci wraz z opiekunami zostały przewiezione do osiedla w Pahiatua, zwanego też Obozem Polskich Dzieci, które powstało w miejscu zbudowanego chwilę wcześniej obozu internowania dla obywateli niemieckich, japońskich i włoskich. Prawie 90 procent mieszkańców osiedla stanowiły dzieci.
Obóz dostosowano do potrzeb polskich uchodźców: z prefabrykatów wybudowano budynki szkolne, domki dla rodzin i personelu. Większość jednak zamieszkała w barakach przeznaczonych wcześniej dla internowanych. W osiedlu powstało przedszkole, dwie szkoły powszechne oraz szkoła średnia. Zorganizowano również harcerstwo, które poza funkcją wychowawczą zastępowało dzieciom rodziny utracone w ZSRS.
Po zakończeniu wojny większość „cywilnych” andersowców wyjechała z Afryki do Wielkiej Brytanii (ponad 11 tysięcy), mniejsze grupy osiedliły się w Australii (ponad tysiąc) oraz Kanadzie i Francji (po kilkaset osób). Do Polski repatriowało się 3,5 tysiąca osób. Z Indii wróciło do Polski około 500 osób, z Meksyku i Nowej Zelandii – po kilkadziesiąt.